piątek, 26 września 2025

Piotr Kaszuwara. Wywiad z Jędrzejem Morawieckim na temat książki „Szykuj sanie latem”

Źródło: Wydawcą PostPravda.info. 18.09.2025.

Na zdj. Wissarion i jego wierni, fot. Maciej Skawiński.

Proces oszukiwania społeczeństwa przez rosyjską propagandę jest nader skomplikowany i zatajony. Zmylić może najlepszych specjalistów, uśpić ich osąd, sprawić, że uwierzą w wolność, w dobre zamiary i chęć budowy lepszego świata. Wtem jednego, niespodziewanego dnia, budzimy się w nowym wspaniałym, ruskim mirze, tak jak bohaterowie najnowszej książki Jędrzeja Morawieckiego pt. „Szykuj sanie latem”. W przeddzień premiery (24 września 2025) rozmawiamy z autorem, Jędrzejem Morawieckim o tym, jak Rosja zmieniła się po upadku ZSRR i dlaczego z taką nadzieją powitano wtedy zmianę, która zakończyła się totalną katastrofą i wojną.

Szykuj sanie latem – fragment

„Nie wiedziałem jeszcze, że ruszam właśnie w pierwszą z pięciu wypraw do Strefy. Nie wiedziałem, że wydarzenia we wspólnocie i moje rozmowy z wiernymi sprawią, że zrozumiem w końcu, iż więcej do sekty jeździć mi nie wolno. Nie wiedziałem, że kiedy złamię własne postanowienie i spróbuję jednak do Strefy powrócić, okaże się, że dawne ścieżki dostępu zostały już przede mną zamknięte. Nie potrafiłem również przewidzieć, że nie tylko Strefa, lecz także cała polifoniczna, odwilżowa Rosja lat 90. odejdzie w zapomnienie szybciej niż zdążę osiwieć na podobieństwo Wissariona. Że z częścią dawnych znajomych Rosjan nie będę umiał rozmawiać, nie udźwignę ich patriotycznego wzmożenia, że innym znajomym postawią zarzuty za lajkowanie nieprawomyślnych treści w mediach społecznościowych. Jeszcze innych za udostępnianie tych treści skażą na więzienie. Że znikną redakcje, od których uczyłem się pisania. Że zacznę unikać hoteli, że po wynajęciu kwatery przez Booking będę czyścić komputer z robaków i zaniecham wysyłania wywiadów do chmury, nawet przez maile, bo taki wirtualny backup może zaszkodzić rozmówcom. A ja rozumiałem jeszcze, że podobnie jak część rosyjskich intelektualistów i duchowych dziwaków, dałem się zaczarować iluzji nieograniczonej wolności” – Jędrzej Morawiecki, Szykuj sanie latem.


Piotr Kaszuwara, PostPravda.Info: Czujesz się oszukany przez Rosję?

Jędrzej Morawiecki, autor książki Szykuj sanie latem, współzałożyciel PostPravda.Info: Mogę powiedzieć, że na pewno doznałem czegoś takiego jak rozczarowanie światem. Myślę, że nie mam prawa powiedzieć, że czuję się oszukany przez Rosję, bo to prawo mają ci, którzy mieszkali w Związku Radzieckim i którzy wierzyli albo w Związek Radziecki, albo w kulturę rosyjską jako w kulturę dominującą w ówczesnym imperium. Mam na myśli nie tylko Rosjan, ale także na przykład Ukraińców, których spotykałem w swojej poprzedniej książce na Donbasie. Mówili, że czuli się ludźmi radzieckimi. I oni mają rzeczywiste prawo powiedzieć, że czują się rozczarowani, dlatego że ten świat, chociaż wiemy, że Związek Radziecki też był okrutny, dawał im pewną tożsamość. Ci, którzy pamiętają końcówkę Związku Radzieckiego, pomimo represji i okrucieństwa, o których częściowo wiedzieli, czuli się ulepieni z tej kultury: seriali, książek, muzyki lat 80., a potem 90., po rozpadzie ZSRR. Rosja, a raczej „ruski mir”, wydawała się pewną propozycją, w pewnym sensie alternatywną dla Unii Europejskiej. Ukraińcy to zrozumieli, stąd też mieliśmy Majdan, który był jasnym powiedzeniem, że nie chcemy iść w tamtą stronę.

„O Rosji mówiono, że to kraj „kur.y i szatana”

Ludzie tacy jak ty chcieli w latach 90. pokazać Rosję z lepszej strony, udowodnić, że się zmieniła, że nadeszło coś nowego. Stąd i moje pytanie o twoje poczucie bycia oszukanym.

Pamiętam, jak debiutowałem w „Tygodniku Powszechnym” tekstem „Turpizm Magiczny”, w którym pokazywałem duże nazwiska i ważnych autorów. Byłem wtedy na pierwszym roku studiów, kiedy to napisałem. Uważałem, że opowiadanie o Rosji tylko jako o czymś złym i mrocznym jest zbyt prostą ścieżką. Podzieliłem to nawet na stereotypy: Rosja to wróg, Rosja to alkohol, Rosja to mafia i Rosja to nędza. Chodziło mi o to, że my, doświadczając transformacji w latach 90., nie byliśmy aż tak różni od nich.

Nasza transformacja też nie była sprawiedliwa, choć generalnie bilans jest na plus, zwłaszcza w porównaniu z innymi krajami byłego Związku Radzieckiego. Ale kiedy byłem zanurzony w tamtym świecie, mówiłem: „Słuchajcie, my nie jesteśmy tak różni od nich”. Na przykład, kiedy Kapuściński napisał w „Imperium”: „Michaił zawiózł mnie skorodowanym, zdezelowanym Moskwiczem”, to potem wszystkie samochody w opisach były takie. A u nas w latach 90. też tak przecież było. Mieliśmy rozwalone mieszkania, mieliśmy napady na tiry. Polska wydawała się czymś takim, jak Rosja, do której pojechałem autostopem do Moskwy. Tirowcy opowiadali mi straszne historie, nazywając ją dosłownie „krajem kur.y i szatana”.

Kiedy ja dotarłem po raz pierwszy do Moskwy, jadąc tam stopem z tirowcem, a potem zacząłem jeździć na Syberię, nagle odkryłem, że ta Rosja po rozpadzie Związku Radzieckiego jest polifoniczna i bardzo różna. U nas wtedy mało się o tym mówiło. Mówiło się po prostu „ruscy”. Jechałem przez Białoruś, a wszyscy mówili „ruscy”. Dojeżdżałem do Rosji, a dla kierowców to było to samo, tak samo jak Ukraina. My dopiero z czasem zaczęliśmy rozumieć, że to nie jest to samo. Nagle zobaczyłem, że Rosja jest polifoniczna, że żyje różnymi dziwactwami. Oczywiście także potwornościami, bo film „Gruz 200” w reżyserii Bałabanowa, znienawidzony przez Rosjan, jest bardzo prawdziwy. To taki horror, ale w pewnym sensie dokument.

Był to przerażający film, który musiałem oglądać kilka razy, bo za jednym podejściem się nie dało. Naprawdę straszny, opowiada historię porwanej i gwałconej przez wiele miesięcy dziewczyny zabitego w Afganistanie żołnierza.

To jest straszna historia i to jest prawdziwy film, do tego stopnia, że myślę, że jest bardziej realny niż te nasze polskie reportaże, które wtedy o Rosji opowiadały. Natomiast oprócz tego okazało się, że są tam mniejszości religijne, są książki, które nagle się pojawiły w dużej ilości. To jest to, co w końcówce ZSRR obserwował Kapuściński. Ja spierałem się z jego „Imperium”, ze sposobem opisu Rosji. Uważam, że on bardziej opowiadał o sobie i o swoich demonach, mierząc się z Rosją. Miał jednak dużą wrażliwość na obserwację nowych rzeczy, które się pojawiały. Pisał o bazarach, o książkach, które wylewały się na ulicę. Nagle okazywało się, że ludzie zaczynają czytać Dostojewskiego, Tołstoja. Ta klasyka literatury, ta duża kultura, była w Związku Radzieckim częściowo niedostępna. I te symbole religijne, które się pojawiały… to wszystko wtedy naprawdę było.

Chodzi mi o to, że to był taki czas, kiedy ludziom wydawało się, że z jednej strony to był czas strachu i beznadziei. Myśmy przyjeżdżali z zewnątrz, z biednej wtedy Polski. Na początku Rosja była dla mnie droga ze względu na podwójne taryfy dla obcokrajowców, musiałem kombinować. Ale z drugiej strony u nas nie było tak, że nie dostawałeś wypłaty np. przez 8 miesięcy. Te wszystkie rzeczy tam z kolei były. Czyli ci ludzie czuli się upokorzeni, zdezorientowani, ale z drugiej strony był tam powiew wolności. Nawet jeżeli nie wierzyłeś, że w całej Rosji da się stworzyć coś innego, to mogłeś tworzyć sobie nisze, inne światy. Tak między innymi powstała sekta Wissariona. Ludzie, którzy weszli do tajgi, którzy uwierzyli w milicjanta drogówki, który został Chrystusem, wierzyli, że tworzą lepszy świat. I tych różnego rodzaju utopii w Rosji, które nie wydawały się od początku jedynie mroczne, było bardzo dużo. Ja zacząłem taką Rosję opisywać: szamanów, charyzmatyków, czyli różne duchowe „odjazdy”, i patrzeć na nią szerzej. Może właśnie na Federację Rosyjską, a nie na Rosję. Patrzeć na nią z innej strony niż to czyniono dotychczas. Rosja była okrutna przez cały czas, ale wtedy, pod koniec lat 90. jeszcze wciąż wydawało się, że jest szansa, że będzie inna.

Na zdj. wioska Wissariona, fot. Maciej Skawiński.

W Postprawda.Info w ostatnim roku opublikowaliśmy kilka tekstów, które weszły w skład twojej nowej książki, Szykuj sanie latem. Nazwaliśmy ten cykl „Opowieściami Niezmyślonymi”, bo mimo, że tytuł wskazywałby na fikcję, to jednak każda z tych opowieści jest prawdziwa. Dotyczą one konkretnych ludzi, zlepionych w jedną osobę – Nadieżdę Achmatową, która jest jedną z bohaterek książki. Kim w ogóle jest Nadieżda Achmatowa? Czy to jedna osoba? Co możemy zdradzić? Bo pewnie wielu rzeczy nie.

Chciałbym opowiedzieć o wiele więcej. Wiem, że Nadieżda Achmatowa współtworzy tę książkę, jest jedną z linii fabularnych w Szykuj sanie latem. Nasze rozmowy, kontakty, pisanie… właśnie, to jest bardzo dziwne. Tego nie wiedziałem w latach 90., nie wyobrażałem sobie, że nie będę mógł powiedzieć takich rzeczy. A teraz, rozmawiając z tobą, myślę, na ile mogę powiedzieć, jaki jest nasz sposób komunikacji. To po pierwsze. Po drugie, niestety nie mogę też powiedzieć, czy to jedna, czy więcej osób, ze względu na bezpieczeństwo tej bohaterki. Tak różne światy w tej Rosji znowu nam się stworzyły.

Pamiętam zresztą, że kiedyś, gdy mówiło się o Rosji, mówiło się o cieniu Związku Radzieckiego, o niebezpieczeństwie. Wiedzieliśmy, że giną dziennikarze. Najgłośniejszą sprawą, która dotarła do Polski, była oczywiście Anna Politkowska. O niej rozpoznawano i mówiono też o tym, jak została zlikwidowana. Ale to były takie rzeczy, które wydawały się dotyczyć dziennikarzy. I to tych, którzy wchodzą w „pole wstrzału”, czyli bezpośrednio zagrażają władzy. Rosjanie do pewnego momentu tak to sobie wyobrażali, że to jest taki „deal”: jak nie będziesz fikał, to będzie okej. W filmie „Szczęście te moje” jest bohater, który mówi: „Nie mówiłem ci, nie wychylaj się”. Więc dopóki się nie wychylasz, jest okej. Ale nagle okazało się, że to wychylanie się może oznaczać wszystko.

I na przykład dla Nadieżdy Achmatowej, to znaczy, to, że ona ze mną w ogóle rozmawia. To też jest już wychylaniem się, za co możesz trafić do więzienia. Nie mówiąc o tym, że jak wychodzisz z jakimś kwiatkiem i chcesz go położyć w proteście przeciwko agresji na Ukrainę, nawet jeżeli tego nie powiesz, tak samo możesz trafić do więzienia. Co więcej, wiemy już, choćby z przykładu Nawalnego, że nawet nie jest ważne, jaki dostaniesz wyrok – czy 10 lat, czy 2. Nawet jeżeli nie ma dowodów na otrucie, wystarczy, że trafisz do karceru, przetrzymają cię w zimnie i głodzie, wypuszczą na jeden dzień i znowu wsadzą, to mogą cię wykończyć w ciągu miesiąca czy dwóch. W takiej teraz żyjemy rzeczywistości. Pamiętam, że nawet nie tylko w latach 90., ale i w latach dwutysięcznych, a właściwie od 2012-2014, już było widać, że jest gorzej. W 2016 było pozamiatane w Rosji. Ale wcześniej mówiłem sobie, że „nie przesadzajcie, to nie jest Białoruś”. Bo na Białorusi wiedzieliśmy, że represje są twarde.

Nawet agresja z 2014 roku na Ukrainę jeszcze nie zapaliła lampki ostrzegawczej?

Wtedy już było wiadomo, że powrotu do tamtej rzeczywistości nie ma. Ja powiedziałem o 2016 roku, bo byłem w Rosji w 2014, w momencie, kiedy nastąpiła ta agresja. Byłem wtedy w Petersburgu i oczywiście ja wtedy już zobaczyłem, że to jest kompletnie inny kraj. W tym sensie, że zobaczyłem taką gorączkę „Krymnaszyzmu”. Tego nie znałem wcześniej. Myślę, że to nie była kwestia mojego nierozpoznania, czy, nie wiem, zaczarowania Rosją. Sami Rosjanie byli tym zaskoczeni.

Na zdj. Wissarion i jego wierni, fot. Maciej Skawiński.

Co się w ludziach uwolniło?

To, oczywiście, nie jest tylko w Rosjanach, ale taka gorączka militarna, kolonialna. My, Polacy, nie mamy w sobie tak mocno zaszczepionego kolonializmu. Natomiast ta gorączka militarna, to poczucie przygody i frajdy, że komuś coś zabierasz i to tak łatwo. I że będziesz mógł tam jeździć na wakacje. Było czymś, co część dziennikarzy i elity zszokowało. Ludzie pisali, że krzyczą z bezsilności. Pamiętam, napisałem wtedy taki tekst: „Witaj, bracie pisarzu”. O tych rosyjskich intelektualistach, którzy nagle poczuli się piątą kolumną i osamotnieni. Jeszcze wtedy widzieli siebie nawzajem. Potem okazało się, że jesteś już w tym samotny, że w ogóle nie wiesz, kto myśli tak jak ty, bo już się tych rzeczy nie da wypowiadać.

O 2016 roku powiedziałem dlatego, że wtedy, gdy przyjechałem na Syberię, powiedziano mi: „Rozumie pan, że jest pan już w zupełnie innym kraju? Rozumie pan, że jest pan obserwowany? Rozumie pan, że musieliśmy od razu napisać raport, bo ostatnio został wysłany za późno i rektor z własnej kieszeni za to płacił?”. Czyli raport do służb. To były rzeczy, których kompletnie wcześniej w Rosji nie znałem. To, że są służby i że interesują się obcokrajowcami, było takim biotopem, rozumieliśmy, że tak jest. Natomiast to, że masz taki cień, a nawet więcej niż cień, że to jest ciężkie i duszne, coś, co wcześniej wydawało się tylko cieniem Związku Radzieckiego, traumą przeszłości, która jest w ludziach, a nagle okazało się, że to jest coś jak najbardziej realnego i namacalnego, w czym jesteś zanurzony, z czego nie możesz wyjść i w czym grzęźniesz… To są rzeczy, które wydarzyły się po 2014 roku.

Jasne, cała sekwencja to był jeszcze rok 2012, protesty na placu Błotnym, które okazały się o wiele mniejsze niż mogłyby być. 2013 rok – statystyki pokazują bardzo duży wzrost nacjonalizmu w Rosji. 2014 rok – Krym, potem Donbas, a potem już jest ta spirala. To było właściwie to, co jest obecnie, bo ja te rzeczy widziałem w Rosji już w 2016 roku, tylko że te narracje są teraz po prostu twardsze, są silniejsze. To już był taki moment, kiedy było widać, że nie ma odwrotu.

Pamiętam, że wtedy znajomy wziął mnie w Moskwie na jeden z prospektów, na skwer, i powiedział: „Słuchaj, chcę ci coś pokazać”. Pokazał mi wystawy archiwalnych zdjęć: piękne łany zbóż, traktory. I powiedział: „Zobacz, co się dzieje”. To były zdjęcia ze stalinizmu, które opowiadały, jak piękna była Rosja w stalinizmie. I spacerujesz po tych skwerach i bulwarach, i oglądasz taką gloryfikację wielkiego, cudownego Związku Radzieckiego z czasów Wielkiego Terroru.

Łany zbóż, a w Ukrainie i innych krajach pod butem Stalina Wielki Głód i śmierć milionów ludzi.

Dokładnie tak. Absurdalna sytuacja.

Polska w 1999 roku wstępuje do NATO. Piszesz o tym w swojej książce Szykuj sanie latem. Niby Związku Radzieckiego już nie było blisko 10 lat, niby Rosjanie mieli być „tabula rasa”, czyli czystą kartą, ale jednak, jak to czytamy z perspektywy 2025 roku, byli na ciebie trochę obrażeni. Tacy zawiedzeni, że Warszawa niejako zdradziła ich w tym odczuciu słowiańskiej braci. Jakiś sygnał alarmowy to był, że ten świat totalitaryzmu całkiem nie odszedł, prawda?

Tak, oczywiście. Ja te rzeczy widziałem od początku, tylko wtedy myślałem, że jest szansa, że to minie. Że te rzeczy są w ludziach. Zresztą piszę na początku książki, że to jest też moment, kiedy Putin zajmuje wysokie stanowisko, nikomu nieznany, zaraz dojdzie do władzy, ale to były rzeczy, które mnie wtedy specjalnie nie interesowały, bo ja bardziej próbowałem w ogóle zrozumieć w jakim świecie jestem. A to był taki świat, w którym wszystko wokół się rozpadło.

Pamiętam, że zanim pojechałem do Strefy Wisarionowców, robiłem reportaż „Kartoszka radiowy” o tym, że miasto jest puste, bo wszyscy wyjechali kopać ziemniaki. Okazało się, że „kartoszka”, te ziemniaki, to było takie hasło, że jak poszedłem z mikrofonem, wszyscy mi zaczęli opowiadać, w przedszkolu śpiewać piosenki, w galerii pani pobiegła po gitary i zaczęła śpiewać i recytować, mówiąc, że jesień jest porą miłości, a nie wiosna, bo jak masz pełną spiżarnię, to jest czas na to, żeby się kochać. Dyrektor lunaparku mówił: „Zobaczycie, my z tego wyjdziemy. Kiedyś będziemy mieli ziemniaki w supermarketach i będą wymyte, i będzie można kupić eleganckie ziemniaki”. No więc mamy te supermarkety, ale wydawało się, że oprócz tego uda się jakoś wyjść też z lęku.

To, o co pytałeś, o tę geopolitykę – rzeczywiście, było rozżalenie tym, że tyle narodów jest takich niewdzięcznych. Że Związek Radziecki tak pomagał, a my teraz co? Oczywiście, to nie jest tak, że wszyscy mi o tym mówili, ale takie głosy jak najbardziej spotykałem. W książce piszę o redaktorce naczelnej gazety „Sowiecka Chakasja”, która mówi: „Co wyście zrobili? Przecież myśmy wam tak pomagali. Nawet nasze wojska u was były i was ochraniały. No powiedzcie, czy nie jesteśmy Słowianami? Czy nie jesteśmy braćmi? Czy nie powinniśmy się przyjaźnić?”. Następnego dnia ukazał się artykuł, w którym wszystkie słowa, które ona wypowiadała, włożyła w moje usta.

Mechanizmy działania rosyjskich mediów były nadal dokładnie takie same, jak w Związku Radzieckim, czyli 10 lat nieszczególnie wiele się zmieniło, jeśli chodzi choćby o wolność słowa. Kolejna czerwona flaga.

Potem nastąpiło w Rosji to czyszczenie placu i teraz mamy tam tylko takich właśnie dziennikarzy. Wtedy, pod koniec lat 90. tak nie było. Wtedy rzeczywiście byli tam i świetni dziennikarze, bo Rosja miała świetnych dziennikarzy. Spotykałem takie osoby jak z „Sowieckiej Chakasji”, ale kupowałem tygodnik „Ogoniok”, który był wtedy naprawdę fantastyczny, miał chyba swój najlepszy czas. Wychodził wtedy „Newsweek” czy „Itogi” razem z „Newsweekiem”. Wiele bardzo ciekawych projektów. Zresztą swój pierwszy doktorat filologiczny napisałem potem o „Ogonioku” lat 90. Uczyłem się pisania reportażu też od Rosjan, to znaczy pewnej swobody literackiej. Naprawdę tak było. Mieliśmy więc i to, i to. Mieliśmy i tych, którzy nie mogli odżałować, że jesteśmy tacy niewdzięczni, a z drugiej strony mieliśmy też ludzi, którzy byli mnie bardzo ciekawi, dlatego że było tam bardzo mało obcokrajowców. Gdzie wchodziłem, każda redakcja była otwarta. Wchodziłem do gmachu rządowego w Chakasji, co jest teraz niewyobrażalne w Federacji Rosyjskiej i spotykałem się z ministrem spraw zagranicznych czy z doradcą prezydenta. Wiesz, te wszystkie miejsca były otwarte i ci ludzie byli ciekawi, nawet jeżeli potem niektórzy chcieli mnie w jakiś sposób wykorzystać. Ale to był taki czas.

Ludzie w ogóle o wiele więcej rozmawiali, rozmawiali w kolei transsyberyjskiej, o bardzo wielu takich dziwnościach i niesamowitościach. Potem okazało się, że na przykład te rozmowy religijne czy o jakichś widzeniach, że ktoś widział Chrystusa, a ktoś Matkę Boską na jeziorze, a ktoś wyszedł z ciała i latał w wymiarze astralnym, cała ta dziwna ezoteryka… teraz, po wejściu „pakietu jarowego”, te rzeczy są zakazane. Jeżeli nie masz certyfikatu, może to być uznane za agitację religijną. Więc to był po prostu świat, którego już nie ma. Wtedy było takie „wszystko wszędzie naraz w Rosji”. To oczywiście było jakoś urzekające. Ja próbowałem uciekać od tego cienia radzieckiego, bo on się narzucał. Jeżeli chodzi o sektę Wisarionowców, Rosjanie mówili mi: „Czy ty nie widzisz, że te rzeczy są bardzo podobne do… że on jest bardzo radziecki?”. Ale ja próbowałem iść inną ścieżką, bo ta wydawała się bardzo oczywista. Chciałem zobaczyć, co jest oprócz tego.

Na zdj. Wissarion i jego wierni, fot. Filip Łepkowicz.

Chciałbym przejść do tej religii, do samego Wissariona, bo z jednej strony, jak już powiedziałeś, było czuć taki niczym nieskrępowany oddech wolności. Powstawały, chyba jak grzyby po deszczu, nowe religie, sekty, które miały być takim swoistym plastrem na pustkę, która po upadłym imperium się pojawiła, bo tej duchowości przecież w ZSRR nie było i nagle można było w końcu w coś wierzyć. Była to jakaś odpowiedź na zaleczenie tej rany powstałej po upadku ZSRR. Ale z drugiej strony, przecież ludzie dawnego systemu również te duchowe grupy tworzyli. I Wissarion, czyli Siergiej Anatoliewicz Torop, zanim stał się Chrystusem i Zbawicielem, zanim powstał „Najnowszy Testament”, był milicjantem i oświecenia doznał w trolejbusie. Jego bliskim współpracownikiem był pułkownik bezpieki, który już wtedy wiedział, że ich celem jest wspólna misja, czyli komsomolskie budownictwo nowego ładu, nowego świata, czyli w zasadzie idea ta sama, która przyświecała już Leninowi. Chciałoby się powiedzieć, wszystko w kierunku raju, który na ziemi ma stworzyć nikt inny jak właśnie Rosja, z tą tylko drobną poprawką, że to wszystko miało stać się nie w Moskwie, a w Nowym Jeruzalem, w Nowym Rzymie, w Nowym Konstantynopolu. Gdzieś pomiędzy Pietropawłówką, Czeremieszanką, Guliajewkami i Żarowskiem, w głębokiej tajdze.

To był taki moment, kiedy oni sobie wyobrażali, że tworzą „Zonę”, czyli Strefę. Ja teraz w książce tłumaczę to jako Strefa, żeby czytelnik był w stanie w ten świat uwierzyć, żeby on nie był dla niego obcy, tylko był swój. Chciałem, żebyś, wjeżdżając do tej rzeczywistości i zanurzając się w niej, poczuł pewnego rodzaju ekscytację tym światem, który oni tworzyli, tak jak oni to czuli. To jest właśnie specyficzne, bo z jednej strony mogło się to wydawać przedłużeniem Związku Radzieckiego, ale z drugiej strony wydawało im się czymś zupełnie nowym. Oni uważali, że wszystko budują jeszcze raz i że tym razem się uda.

Były to oczywiście bardzo różne osoby, więc ta utopia oznaczała dla nich bardzo różne rzeczy. Część z nich wyobrażała sobie, że buduje nowy Związek Radziecki, część, że po prostu nowy świat, bo Chrystus przyszedł jeszcze raz, żeby go posłuchali. Fundamentem był ten świat bez wojen, pacyfizm, zero przemocy. Dzieci miały czuć ból, nawet kiedy wypowiesz słowo „wojna”. Usuwano wszystkie sceny przemocy z literatury. W historii nie było informacji o wojnach i rewolucjach. Jak uczeń zapytał, co się działo w 1789 roku, mówili, że „jedni panowie drugim odrywali guziczki”. To była infantylna utopia, ale oni sobie wyobrażali, że to będzie właśnie taki świat.

Jaki jest teraz rezultat, to wiemy, dlatego mnie bardzo ciekawiło, co stało się z Wissarionowcami. Wtedy oni wierzyli, że się da, natomiast represje i cenzura weszły bardzo szybko, w ciągu kilku lat. To było dla mnie zaskakujące. Najpierw to nie było tak widoczne, bardziej była to kwestia kolektywnych spowiedzi, jak samokrytyka. W filmie „Syberyjski przewodnik”, który współtworzyłem, jeden z głównych bohaterów opowiada o tym, jak wszystko jest super urządzone w Strefie, na co znajome mówią: „My to znamy. To jest kołchoz. Myśmy to już przechodzili”. On na to: „Tak, robimy to jeszcze raz”. Mówią: „Przecież ten świat, który stworzyłeś, to jest sztuczny świat, to jest iluzja”. On odpowiada: „Nauczyciel mówi, że tworzy nam sztuczny świat, dlatego że tak szybciej można pewne rzeczy przerobić i zmienić własną psychikę”. Więc ludzie godzili się na to, oddawali swoją psychikę i wolność komuś, kto nazywał się „inżynierem dusz”. W tym sensie, to, co stało się potem, że ta Strefa zlała się z szerszą strefą tego, czym stała się Rosja, „ruskiego miru”, nie powinno zaskakiwać.

Mówi się dzisiaj, z perspektywy 17 września 2025 roku, że być może również i pacyfizm, ten właśnie brak wojen, to było jedno z narzędzi propagandy, żeby uśpić naszą czujność, żeby uwierzyć w tę pokojową dywidendę, którą Stany Zjednoczone miały już zawsze nam wypłacać.

Tak, to jest bardzo, bardzo ważne. Tobie też nie muszę o tym mówić, bo jesteś zanurzony w tym świecie i jako dziennikarz możesz mówić o tym, co wojna z nami robi, co robi z ludźmi, ile w niej jest mroku i jak niepokojącą stronę naszej natury pokazuje. Na pewno jestem przeciwny jakiemuś gloryfikowaniu wojny czy opowiadaniu o bohaterstwie wojny jako czymś fajnym, w czym się sprawdzimy, jako męska przygoda, bo to jest kompletna bzdura, to jest straszna ściema, to w ogóle tak nie jest. Oczywiście wiemy, że to Rosja jest agresorem, ale dopiero jak dochodzimy do konkretnych ludzi, szczególnie cywilów, z którymi rozmawiamy, to nagle widzimy, że to są często jedne, podzielone rodziny. Że ktoś ci dzwoni z Moskwy i mówi: „Nie rozumiesz, my was wyzwalamy, my wam pomagamy, zaraz będzie okej”, a ktoś mu odpowiada: „Przecież ostrzeliwujecie nas i ostrzeliwujecie mojego wnuka”. I on na to: „Nie, to nieprawda”.

Sprawa na poziomie jednostek jest trudna dla nas do wyobrażenia, natomiast na poziomie zbiorowości jest jasna. Ta najstraszniejsza, najciemniejsza strona Rosji, czy tego, co stało się „ruskim mirem”, wyszła i to jest nie do odwrócenia. Ta rzeczywistość, czy szansa na jakąś inną rzeczywistość, którą próbowałem wówczas budować, jest zdemolowana i nie do przejścia. Nie do przywrócenia przez pewnie kilka pokoleń.

Piotr Kaszuwara. Szczepan Twardoch: Null, czyli wszystko, o czym chciałbym zapomnieć [Recenzja]

Źródło: Wydawcą PostPravda.info. 15.09.2025.

Na zdj. Szczepan Twardoch z ukraińskimi żołnierzami na froncie. Fot. arch. prywatne Szczepana Twardocha.

Jeśli mogła powstać fikcyjna książka o prawdziwej wojnie w Ukrainie, to bez wątpienia Null Szczepana Twardocha jest jedną z najlepszych opowieści, jaka dotychczas została napisana. Dlaczego? Bo każdy akapit wydarzył się w rzeczywistości. I nie ma znaczenia, jak nazywała lub nazywał się pierwowzór postaci. Każda z nich łączy w sobie atomy myśli, uczuć, przekleństwa, krzyki, ekstatyczne westchnienia, zapach, ból, który mógł spotkać dowolnego człowieka, który spędził na froncie jakiś czas. Wszystko, co opisuje Twardoch, widziałem, słyszałem i czułem. Dlatego tak trudno było mi przedrzeć się przez błoto, które opisał. Wolałbym każdy wers tej książki zapomnieć.

Być wewnątrz wojny

Nie może to być zwykła recenzja książki, którą odstawię na półkę po przeczytaniu. Choć odstawię na pewno i być może nigdy już do niej nie sięgnę. To dlatego, że wojnę, która wybuchła w 2014 roku, przeżywam razem z Ukraińcami od roku 2016 i wiele z tego, co opisuje Twardoch doświadczyłem na własnej skórze. Prawie 10 lat temu po raz pierwszy wyjechałem na Donbas, spotkałem żołnierzy, cywili, dowiedziałem się, że na świecie istnieje zło i to w czystej postaci. Usłyszałem historie o torturach w niewoli, brutalnych gwałtach na pięknych i delikatnych jak rusałki kobietach, a nawet na tych, które mogłyby być moimi babciami, śmierci tak bliskiej i częstej, że aż człowiek w pewnym momencie się do niej na swój sposób przyzwyczaja. Choć nigdy do końca przyzwyczaić się do tego zła nie da. Bo nawet zapadnięte pod swoim ciężarem, powraca ono wieczorami, siedzi na piersi tygodniami, miesiącami, świetlnymi latami. Tak jak u jednej z postaci Nulla – Zui.

To kobieta, zdaje się, że wojenna miłość głównego bohatera Konia – Polaka z ukraińskimi korzeniami, który porzucił swoje intelektualne i wygodne życie w Warszawie i wyjechał do Ukrainy. Najpierw został wolontariuszem, później uznał, że w sumie nie ma do czego wracać, że to dawne życie już nigdy nie będzie takie samo i postanowił zaciągnąć się do armii. Co ciekawe, Zui nigdy na kartach powieści Twardocha nie spotykamy. Pojawia się ona jedynie jak mara Konia, jedna z projekcji, jakie niemal lemowski ocean, Solaris, wojny wywołuje w nim, kiedy spędza długi czas w okopach pod Chersoniem. „Po złej stronie ojca naszego Dniepru”, jak często mawia bohater książki.

To z jego wspomnień i myśli dowiadujemy się różnych szczegółów o wojnie, która dla niego zaczęła się w 2022 roku. Jak dla wielu ludzi na całym świecie, którzy nie słyszeli wcześniej zbyt dużo na temat rewolucji na Majdanie, wygnaniu Wiktora Janukowycza, donieckich i ługańskich „separach”, Czeczenach gwałcących lub wypruwających wnętrzności ukraińskim jeńcom wojennym, po to, by za chwilę, jeszcze żywym ludziom w te same jelita napchać kamieni i ze związanymi rękami wrzucić ich do Siewierskiego Dońca. Do 2022 roku, przed Buczą, Irpieniem czy Izium, świat zakrywał na to oczy i uszy. Również Koniu nie miał większej wiedzy na temat kraju swoich dziadów. Był zwykłym Polakiem, którego Ukraina szczególnie nie obchodziła, ni ziębiła, ni paliła. Dla wielu była peryferiami Rosji, handlarzy z bazarów z lat 90. i mało kto rozumiał niepodległościowy zryw z 2014 roku.

Koniu dopiero na początku 2022 roku rusza do Ukrainy. Zaczyna, jak wielu ochotników w ukraińskiej armii – jako wolontariusz. To, wbrew pozorom, dla uczestnika tych wydarzeń, takiego jak ja i wielu innych korespondentów wojennych, dość typowy przypadek. Znam co najmniej kilkoro ludzi, którzy działali np. w Charkowie, czy w Kramatorsku, albo w rzeczonym Chersoniu, rozwożąc pomoc humanitarną, pomagając ludziom w metrze, ukrywającym się przed bombardowaniami i w pewnym momencie doszli do wniosku, że nie ma już świata i domu, do którego chcieliby wracać, więc dołączyli do wojska. Tak stało się choćby z Kubą czy z Dorotą z Polski, z April czy Mac’iem z Kanady.

Na zdj. Szczepan Twardoch z ukraińskimi żołnierzami, którym przywiózł pomoc militarną. Fot. arch. prywatne Szczepana Twardocha.

Wojna bowiem uzależnia. Jedni wpadają w wir adrenaliny, inni – alkoholu, seksu, łatwych pieniędzy, a jeszcze inni odnajdują w niej nowy sens, znaczenie, sławę, uznanie, lepsze samopoczucie. Bo na front dotarli nie wiedząc po co po tym świecie stąpają – i bliska, nieskomplikowana, a wręcz bohaterska śmierć wydawała im się najlepszym wyjściem. Ochotnicy na wojnie to bowiem często zbieranina charakterów rodem z „Parszywej Dwunastki”. Nierzadko bywa, że to ludzie, którzy w normalnym świecie nawet nie pomyśleliby, by uścisnąć sobie nawzajem dłonie, bo pochodzą z tak różnych środowisk, klas i profesji. Na froncie spotykają się przewodnicy turystyczni, rehabilitanci, kierowcy TIR-ów, muzycy, żule czy niespełnieni poeci. Jedni z nich „w dawnym, nieistniejącym już życiu” – jak pisze Twardoch – byli złymi ludźmi, inni dobrymi. Front zrównał ich ze sobą. Każdy z nich, jak zwierzę w dżungli, musi walczyć o przetrwanie i tylko ten instynkt łączy ich w braterskie relacje.

Tak właśnie „zła strona ojca naszego Dniepru” zrównała ze sobą życia i poziomy Konia, Jagody, Aryjca czy Leoparda. I choć każdy z nich kocha lub nienawidzi wojnę na swój własny sposób, to w tym miejscu i o tym czasie rozumieją się bez słów. Każdy z nich wie, że jest chodzącym trupem.

Chersoń – każdy tu jest trupem

Szczepan Twardoch opisał w Null jedną z najbardziej smutnych i nieudanych, wręcz werterowskich operacji Ukrainy na przestrzeni całej wojny, od 2014 roku poczynając. Mimo widocznej klęski kontrofensywy z roku 2023, wysadzeniu przez Rosjan tamy na Nowej Kachowce, sztab generalny w Kijowie zdecydował wtedy o wysłaniu niesprecyzowanej liczby żołnierzy na tzw. wschodni brzeg Dniepru, okupowany przez Rosjan, by wojska ukraińskie stworzyły tam przyczółek, mający dać szansę uderzenia w przyszłości. Zrobiono to, łamiąc wszelkie podręcznikowe zasady sztuki wojennej, jakie kategorycznie wskazują, by rzeki przekraczać albo tylko w ostateczności, albo w przypadku pewnego sukcesu. Na żadną z tych dwóch rzeczy ruch Ukrainy nie mógł wtedy wskazywać, a Rosjanie szybko zdołali odciąć ukraińskie wojsko od dostaw choćby wyżywienia, amunicji czy rotacji. Za logistykę musiały wystarczyć drony dostarczające najpotrzebniejsze rzeczy, bo większość łodzi była od razu ostrzeliwana, a płynący na nich żołnierze ginęli w czarnych wodach nocnego Dniepru.

Różne szacunki mówią o liczbie od 3000 do 6000 żołnierzy wysłanych w okolice Krynek. Według śledztwa Ukraińskiej Prawdy, od października 2023 do końca czerwca 2024 zaginęło tam 788 ukraińskich żołnierzy, a 262 zostało zabitych i pochowanych. Przeważająca reszta najprawdopodobniej została tam na zawsze, jako „zaginieni bez wieści”.

Co to znaczy „tam”? Walkom na wschodnim brzegu Dniepru daleko do bohaterskich obrazków wojny znanych nam z filmów o II wojnie światowej. Może najbliżej byłoby im do książki pt. „Na Zachodzie bez zmian”, gdzie widzimy masy umierających bez sensu żołnierzy. Krynki to właśnie taki przypadek. To tam utknął Koń. W jamach wykopanych w ziemi, w przemokniętych okopach, z wiadrami na odchody, których nie można było nawet wynieść na zewnątrz z obawy, że ciepły kał będzie widoczny z termowizyjnych dronów. To z kolei mogło zwiastować rychłą śmierć od nakrywającej cały teren potężnej artylerii.

Nie tylko w Krynkach żołnierze ukraińscy walczyli i walczą nadal ze świadomością, że albo z wojny wrócą ciężko ranni, albo w czarnym worku. Napatrzyli się już na śmierć swoich znajomych i wiedzą, że nic lepszego ich nie czeka. Jak pisze Twardoch, tylko takie wyobrażenie przyszłości daje nadzieję na niepostradanie zmysłów. Każdy bowiem, kto czeka końca wojny i powrotu do dawnego życia, wpada w nostalgię, tęsknotę i ostatecznie kończy z kolbą w ustach. Lepiej jest więc myśleć o sobie jak o trupie. Łatwiej wtedy walczyć. Tego uczy się każdy żołnierz walczący w Ukrainie, o czym opowiadali mi też mundurowi spod Bachmutu w jednym z moich poprzednich reportaży pt. „Nie lubię myśleć o tym, że kogoś zabijam”.

Wolontariusze – to nie jest książka o nich

Sporo emocji przy okazji książki Szczepana Twardocha wzbudziły wątki dotyczące wolontariuszy pomagających armii. Sporo tam opowieści o oszustwach, niesłowności, suto zakrapianych imprezach, przygodnym seksie, a także o przedmiotowym traktowaniu przyjezdnych przez żołnierzy. I trudno się temu dziwić. Oni walczą w błocie o przeżycie kolejnego dnia, a przyjeżdżający do nich „bohaterowie” – o kolejne lajki, większe zasięgi i krótką sławę w zagranicznych mediach. Nic więc dziwnego, że mundurowi traktują ich z przymrużeniem oka, pstrykają kolorowe fotografie, wygłaszają dumne, wyczekiwane podziękowania i zapominają o „nieistniejącym już dla nich” świecie, z którego wolontariusze przybyli. Z własnego doświadczenia wiem, że niewielu pomagających armii naprawdę ma respekt wśród żołnierzy. Mało który zresztą cywil to poważanie jest w stanie u nich zdobyć. Bo niby czym? Dla żołnierza liczy się tylko zasługa w boju. Każdy unikający walki to tchórz, który nie jest godzien nawet by na niego splunąć.

Ale pozostańmy na chwilę przy tym kontrowersyjnym wątku. Czy da się odszyfrować polską wolontariuszkę-nimfomankę, która w fikcyjnej opowieści dostarczała armii sprzęt w zamian za seks? Raczej nie. O tym, że historia jest jednak powtarzalna, tak jak wiele innych opowieści w książce Twardocha, świadczy choćby internetowa dyskusja, która wokół tematu rozgorzała, a na pisarza obraziły się co najmniej trzy kobiety, które posądziły go, że opisał ich przypadek. Nieraz od dziewczyn bywających na wojnie słyszałem też powiedzenie, że „wojsko nie jest dla płci żeńskiej”, bo często kończy się to niechcianą ciążą, seksualnymi przygodami i dekoncentracją oddziału. Głośno było także w Charkowie o pubie, w którym międzynarodowe i ukraińskie wolontariuszki „umilały” i „pomagały” żołnierzom się relaksować. W Izium żołnierze jednej z jednostek przeprowadzili czystkę wśród lokalnych burdeli, bo zbyt wielu mundurowych wracało ze spotkań z syfilisem. I tak wygląda rzeczywistość, czy komuś się to podoba, czy nie.

Zdrady małżeńskie, rozpad związków, prostytucja, alkoholizm, myśli o zabijaniu czy zemście na jeńcach, walka o sen w okopie bez litości dla kolegów, smród gnijących ciał, niezrozumienie dla decyzji sztabów, pretensje do władzy, gniew, lęk, pustka po tym świecie położonym po „dobrej stronie ojca naszego Dniepru” – to wojenna rzeczywistość, którą Twardoch oddaje w całej realności i naturaliźmie. Możemy oburzać się, że książka jest wulgarna, że odziera wojenną codzienność z heroizmu, do jakiegoś w komfortowym świecie jesteśmy przyzwyczajeni przez „Szeregowca Ryana”, „Czterech pancernych” czy „Dunkierkę”, ale nie zmieni to faktu, że pewien wycinek wojny w Ukrainie np. z perspektywy żołnierza piechoty jest dokładnie taki, jak opisał to Szczepan Twardoch w swojej książce pt. Null.

Każdy, kto chce poczuć, jak naprawdę śmierdzi okop, dowiedzieć się, co myśli żołnierz, którego żona oddaje się za pieniądze gdzieś w Kijowie, albo co czuje wieczorami wielokrotnie zgwałcona przez Rosjan kobieta – i jeśli jesteście gotowi na tę trudną prawdę – to powinniście przeczytać książkę Szczepana Twardocha, a nie będziecie mieć już więcej błędnych wyobrażeń ani złudzeń, czym jest wojna i przed czym chroni Europę ukraiński Null.

Na zdj. Szczepan Twardoch z Moniką Andruszewską, z którą razem pomagają ukraińskiej armii. Fot. arch. prywatne Szczepana Twardocha.

Fragment książki Null

Nadziei nie ma.

Jest błoto, drony i betonowy strop piwnicy, jeśli masz dość szczęścia, i bunkier, który nazywasz blindażem, a zwykle jest marną jamą w ziemi. O co więc walczysz? Czy wierzysz jeszcze w sens tej walki?

Na pierwszej linii frontu – na „nullu” – w odciętym rzeką kawałku świata, którego nie można oddać, choć się go nie ocali, Koń i jego towarzysze wypatrują światła, wiedząc, że to, które nadejdzie, będzie raczej rozpalającą niebo eksplozją. Na nullu braterstwo i odwaga nabierają nowego znaczenia, racjonalność ustępuje intuicji, przesądom i wierze. Są ochotnicy i są mobiki, którzy nie chcą walczyć, jest miłość krótka jak życie na froncie i bywa też internet ze starlinka.

Koń to rozumie, chociaż żołnierzem jest od niedawna. Wszystko, w co dotąd wierzył i co kochał, umarło, zostawił więc za sobą zgliszcza dawnego życia w Polsce i wyjechał walczyć i szukać odkupienia – a może śmierci? Obumarły w środku poznaje Zuję, pierwszą, która nosi to imię. Zuja wyzwala w nim to, co uważał za dawno martwe. Przeszłość, o której Koń nie mówi i nie chce myśleć, ciągle powraca.

Jest też pies, którego nie uzdrowił mag z Tadżykistanu.


Andriej Kuziczkin. Imperialny projekt Putina – asymilacja Ukraińców i zniesienie ukraińskiego dziedzictwa

Źródło: Wydawcą PostPravda.info. 22.09.2025.


Czy Putin naprawdę chce przywrócić ZSRR? W rzeczywistości chce on odzyskać kontrolę nad strefą wpływów byłego ZSRR, ale nie sam ZSRR. Nowy imperialny projekt Putina opiera się na fałszywej konstrukcji historycznej, w której Rosja przywłaszcza sobie dziedzictwo Rusi Kijowskiej. Chce on stworzyć wielką Rosję skupioną wokół Moskwy, w której nie ma miejsca dla ukraińskiej tożsamości narodowej.

Estoński publicysta Andriej Kuziczkin Postimees.ee twierdzi, że asymilacja Ukraińców i zniesienie ukraińskiego dziedzictwa to polityka prowadzona przez Putina zarówno w Rosji, jak i na okupowanych terytoriach w celu realizacji imperialnego projektu.

Posłuchaj artykułu:

Likwidacja ukraińskich ośrodków kultury w Rosji

21 sierpnia 2025 roku w moim rodzinnym Tomsku został zlikwidowany Ośrodek Kultury Ukraińskiej „Dżereło” („Źródło”), założony przez ukraińskich działaczy w 1990 roku. To tylko jeden z przykładów całkowitego niszczenia w putinowskiej Rosji bogatego ukraińskiego dziedzictwa.

Po rozpadzie ZSRR pierwszy prezydent Rosji, Borys Jelcyn, wyniósł politykę narodowościową do rangi jednej z najważniejszych spraw państwowych, ponieważ więzi kulturowe na obszarze postsowieckim pozwalały podtrzymywać iluzję jedności byłych republik ZSRR. Tak oto w 1998 roku Rosja i Ukraina podpisały porozumienie o wzajemnym tworzeniu ośrodków kultury.

W tym samym roku w samym centrum Moskwy, na Starym Arbacie, otwarto Narodowe Centrum Kultury Ukrainy, które stało się „parasolem” dla licznych ośrodków ukraińskiej diaspory w rosyjskich regionach. Jednak po rosyjskiej aneksji Krymu i rozpoczęciu działań wojennych w Donbasie w 2014 roku właśnie ten ośrodek stał się celem nieustannych prowokacji ze strony rosyjskich ultrasów: palono przed nim flagi Ukrainy, oblewano farbą ściany, przerywano wydarzenia kulturalne.

Po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę w lutym 2022 roku Narodowe Centrum Kultury Ukrainy w Moskwie zostało zamknięte. A w 2024 roku Władimir Putin zerwał umowę z Ukrainą o centrach kulturalnych. To, że kremlowski wódz żywi wobec Ukrainy i Ukraińców patologiczną nienawiść, jest faktem niemal medycznym. Ale dlaczego właśnie Ukraina stała się obiektem maniakalnego prześladowania ze strony Putina? Aby to zrozumieć, sięgnijmy do kart historii.

Ukraińska kolonizacja ziem poza granicami Ukrainy

W XIX–XX wieku, po zniesieniu w Rosji pańszczyzny i budowie Kolei Transsyberyjskiej, rozpoczęła się masowa migracja Ukraińców do rosyjskich regionów. W sprzyjającym klimacie i na wolnych, żyznych ziemiach przybysze z Ukrainy bardzo szybko zakładali zamożne osady, wykorzystując w praktyce swoje narodowe talenty rolników i hodowców.

Tak oto na południu Rosji, na Kubaniu, powstał „Malinowy Klin”, w lasostepach Nadwołża – „Żółty Klin”, na południu Syberii i w północnym Kazachstanie – „Szary Klin”, a na południu Dalekiego Wschodu – „Zielony Klin”, zwany też „Zieloną Ukrainą”. „Klinem” Ukraińcy nazywali przydzieloną im ziemię. Później termin ten stał się ogólnym określeniem wszystkich obszarów zamieszkałych przez Ukraińców poza granicami Ukrainy.

Udział Ukraińców w lokalnej ludności wymienionych terenów sięgał nawet 70%. Wielu podróżników na początku XX wieku zauważało, że we wsiach Dalekiego Wschodu „rosyjskiej mowy wcale nie słychać – tylko małorosyjski dialekt, a targi odbywają się takie same, jak gdzieś w Mirgorodzie pod Połtawą”.

W 1917 roku, po abdykacji Mikołaja II i utworzeniu w Petersburgu Rządu Tymczasowego, rozpoczął się szybki wzrost świadomości narodowej wśród Ukraińców mieszkających w Rosji. Na Kubaniu odbyło się posiedzenie Rady – powołanego przez miejscowych Ukraińców i Kozaków organu doradczego. Rada ogłosiła powstanie Republiki Kubańskiej.

Na Dalekim Wschodzie zorganizowano I Wszechukraiński Zjazd Dalekiego Wschodu, którego delegaci zażądali od Rządu Tymczasowego przyznania Ukrainie i Zielonej Ukrainie narodowej autonomii państwowej w ramach Rosji. Aby przeciwdziałać skutkom przymusowej rusyfikacji, w Zielonej Ukrainie zaczęto otwierać szkoły ukraińskie, wydawać gazety w języku ukraińskim, tworzyć organy władzy państwowej i formować narodowe siły zbrojne.

Jednak początek wojny domowej w Rosji i ofensywa Armii Czerwonej położyły kres tym planom: w latach 1920–1922 ukraińskie samorządy na Kubaniu i Dalekim Wschodzie zostały rozbite, a ich uczestnicy rozstrzelani.

Nowy imperialny projekt Putina: Wielka Ruś bez Ukraińców

Nic dziwnego, że historia prób narodów byłego imperium uzyskania niepodległości stała się traumą dla wszystkich kolejnych władców ZSRR i została odziedziczona przez Putina. Już w 2016 roku Władimir Putin w swoich wystąpieniach publicznych wystawił rachunek Leninowi, który – zdaniem rosyjskiego przywódcy – niepotrzebnie, wbrew Stalinowi, bronił prawa narodów do samookreślenia aż po możliwość oderwania się od Rosji.

Stalin opowiadał się za autonomią republik, ale przeciwko ich państwowej samodzielności. Zwyciężył jednak model Lenina. W rezultacie – jak uważa Putin – pod ZSRR została podłożona „historyczna mina”, która doprowadziła do rozpadu Związku Sowieckiego w 1991 roku. A to właśnie, według Putina, stanowi „największą geopolityczną tragedię XX wieku”, ponieważ „rozpadła się historyczna Rosja, tworzona przez tysiąc lat”.

Stawiając znak równości między ZSRR a historyczną Rosją, Putin w istocie ogłosił swoje plany odtworzenia utraconego dziedzictwa. Wielu ekspertów uważa, że chodzi o próbę odbudowy przez Putina Imperium Rosyjskiego w nowym formacie. Ja jednak sądzę, że Putin nie chce po raz drugi nadepnąć na te same historyczne grabie: nie potrzebuje wielonarodowej federacji, w której formalnie zachowuje się prawo narodów do samostanowienia. Putinowi potrzebna jest jednolita i niepodzielna Wielka Ruś. Zgodnie z koncepcją „ruskogo mira”, w której Rosja przypisuje sobie dziedzictwo Rusi Kijowskiej, bezsprzecznie dominującą rolę odgrywać będzie właśnie rosyjska grupa etniczna.

Od dwóch dekad reżim Putina kroczy właśnie tą drogą: ogranicza prawa republik narodowych, likwiduje szkoły narodowe, redukuje nauczanie języków ojczystych, przekształca niegdyś gospodarczo samowystarczalne regiony w dotacyjne, całkowicie uzależnione od Moskwy. A Ukraińcy – jako najliczniejsza diaspora, posiadająca własne państwo poza granicami Rosji – stali się dla Putina nie tylko wyzwaniem, ale i zagrożeniem, które utrudnia realizację planu odrodzenia Wielkiej Rusi obejmującej Ruś Moskiewską, Białą Ruś (Białoruś) i Ruś Kresową (Ukrainę). Ukraińcy w Rosji mogli stać się przewodnikiem polityki europejskiej i nową „miną” podłożoną pod imperium.

Anty-Rosja w wyobrażeniu Putina i w rzeczywistości

Artykuł Władimira Putina „O historycznej jedności Rosjan i Ukraińców” został opublikowany na stronie Kremla w lipcu 2021 roku. W istocie był to manifest, zakładający przymusową integrację Ukrainy z przestrzenią państwową Rosji w sposób militarny.

W końcowej części artykułu Władimir Putin aż osiem razy wspomniał projekt „anty-Rosja”. Kremlowski przywódca dowodził, że Zachód aktywnie nastawia Ukrainę przeciw Rosji, skłócając narody–braci. Wielu europejskich ekspertów pospiesznie zaczęło to podważać.

Ja jednak uważam, że Putin miał rację w tym sensie, że do 2021 roku Ukraina rzeczywiście stała się Antyrosją. Po rozpadzie ZSRR spośród wszystkich krajów postsowieckich to właśnie Ukraina – nie licząc państw bałtyckich – w ciągu 30 lat zaszła najdalej na drodze demokracji. Krótki okres demokratyzacji w Rosji zakończył się wraz z wyborem Putina na prezydenta – nastąpił wtedy rewanż czekistów i oligarchów. Tymczasem Ukraina, po dwóch Majdanach, zdecydowanie obrała kurs na integrację europejską.

Konkurencja polityczna, zależność władzy od obywateli i niezależne sądownictwo, kontrola społeczeństwa obywatelskiego nad służbami i armią, brak cenzury, wolność słowa i twórczości, poszanowanie praw człowieka oraz prymat osobowości nad państwem – wszystko to przestało być jedynie hasłami, a stało się strategią ukraińskiego państwa, które w imieniu narodu zadeklarowało zamiar wejścia do Europy.

Ukraina – niebezpieczny dla reżimu Putina przykład dla Rosjan

Dla putinowskiej Rosji, przechodzącej od umiarkowanej autokracji do dyktatury wojskowej, wszystkie te plany Ukrainy stały się wyzwaniem, zagrożeniem i policzkiem. Niebezpieczeństwo dla Putina polegało również na tym, że Ukraina stała się krajem modnym, a centrum twórczej i politycznej elity Rosji przeniosło się z Moskwy do Kijowa.

Rosyjski show-biznes i zwykły biznes otwierali w Kijowie i Lwowie kluby nocne, restauracje, budowali w Karpatach ośrodki narciarskie, inwestowali w ukraińskie start-upy. Do aneksji Krymu w 2014 roku ponad 70 procent rosyjskich seriali powstawało na Ukrainie we współpracy z ukraińskimi reżyserami i aktorami. Między innymi w latach 2008–2012 nakręcono tu 6 sezonów niezwykle popularnego w Rosji serialu Świakrowie („Сваты”), którego głównym producentem był Wołodymyr Zełenski.

Ukraina stała się krajem, na który patrzyła z podziwem nie tylko liberalna i twórcza część Rosji. Nawet rosyjscy urzędnicy, widząc że na Ukrainie żaden z kandydatów na prezydenta nie wygrywał w pierwszej turze i nie zdobywał 90% głosów, pytali zdumieni jeden drugiego: „A co? Tak można było?!” Właśnie tego Putin nie mógł Ukrainie wybaczyć.

Porażka planu politycznego podporządkowania Ukrainy

Putin chciał, by Ukraina stała się drugą „Białorusią” – państwem marionetkowym z dyktatorem-samowładcą osadzonym na tronie ręką Kremla. Kiedy w 2010 roku, za piątym podejściem, prezydentem Ukrainy został prorosyjski przywódca donieckiej mafii Wiktor Janukowycz, Kreml pomyślał, że sprawa jest załatwiona, wszystko idzie zgodnie z planem i los Ukrainy jako części Wielkiej Rusi został przesądzony.

Jednak w 2014 roku Janukowycz uciekł przed zbuntowanym narodem, a rozjuszony Putin wypowiedział Ukrainie wojnę – anektując Krym i wykorzystując separatystów na wschodzie Ukrainy jako swoje siły proxy. Ostre starcia w Donbasie w latach 2014–2018 stopniowo przerodziły się w konflikt o niskiej intensywności.

Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski do 2020 roku niemal w pełni zrealizował swoją obietnicę wyborczą i zatrzymał wojnę na wschodzie kraju (według danych ONZ w 2020 roku na Donbasie w wyniku działań wojennych zginęło 26 cywilów, a w 2021 – 25). Uświadomiwszy sobie, że projekt Wielkiej Rusi ponosi klęskę, Putin wdrożył plan ostatecznego rozwiązania „kwestii ukraińskiej”, dokonując pełnoskalowej agresji przeciw Ukrainie. Antyukraińska polityka w Rosji weszła na nowy poziom.

Kasowanie ukraińskiego dziedzictwa

Rozmywanie etnicznej tożsamości Ukraińców w Rosji ma długą historię. Jeszcze w carskiej Rosji polityczna koniunktura zmuszała Ukraińców, którzy chcieli robić karierę w administracji państwowej, do zmiany narodowości na rosyjską.

W putinowskiej Rosji nic się nie zmieniło. Przewodnicząca Rady Federacji Walentina Matwijenko, której matka nosiła nazwisko Bublej, woli nie wspominać, że urodziła się i spędziła dzieciństwo w Ukrainie. Pierwszy zastępca szefa Administracji Prezydenta Federacji Rosyjskiej Siergiej Kirijenko nosi ukraińskie nazwisko po matce, która uczyła się w Odessie. Oligarcha Putina z ukraińskim nazwiskiem, Giennadij Timczenko, dzieciństwo spędził w Ukrainie i ukończył szkołę w obwodzie odeskim.

Jednak wszyscy ci działacze uważają się za Rosjan, ukrywając swoje ukraińskie korzenie. A oto zdumiewające dane: liczba Ukraińców w Federacji Rosyjskiej w latach 1989–2021 zmniejszyła się o 5,5 raza – z 4,4 mln do 0,8 mln osób. Zupełnie oczywiste jest, że wśród Ukraińców nie doszło do żadnej katastrofalnej zarazy – po prostu Rosjanie masowo przechodzili z narodowości ukraińskiej, uznanej za politycznie niewiarygodną, na rosyjską.

Pełzająca likwidacja ukraińskiej kultury w Rosji trwa już od dawna, ale szczególnie związana jest z epoką rządów Putina. Już w 2010 roku sąd zamknął, a w 2018 roku ostatecznie zlikwidował – pod zarzutem rozpowszechniania „ekstremistycznych” książek – jedyną państwową Bibliotekę Literatury Ukraińskiej w Moskwie.

W ciągu ostatnich 20 lat na południu Rosji i na Północnym Kaukazie (dawny „Malinowy Klin”) zamknięto prawie dwadzieścia ukraińskich narodowo-kulturalnych stowarzyszeń. W Kraju Krasnodarskim jeszcze do niedawna działało pięć ukraińskich centrów narodowych. Ich likwidację rozpoczęto w 2008 roku.

Ostatni z nich – „Wspólnota Kubań – Ukraina” – został zamknięty w 2023 roku. W 2021 roku w Kraju Nadmorskim (dawny „Zielony Klin”) sąd zlikwidował Dalekowschodnie Ukraińskie Duchowe Kulturalno-Oświatowe Centrum „Oświecenie”. W 2020 roku w Omsku zamknięto Centrum Kultury Ukraińskiej „Siwy Klin”.

Zamknięto także ukraińskie stowarzyszenia narodowo-kulturalne w Astrachaniu (dawny „Żółty Klin”), Rostowie nad Donem i Taganrogu. Niektóre centra likwiduje się nawet mimo aktywnego poparcia dla wojny z Ukrainą. Tak było w przypadku Związku Narodu Ukraińskiego Kałmucji, który zamknięto w 2021 roku, choć jego przewodniczący, Wołodymyr Omelczak, publicznie poparł aneksję Krymu.

Zdarzają się wyjątki. Na przykład w 2022 roku w Osetii Północnej powstało nowe ukraińskie centrum „Sławutycz”. Przewodniczący organizacji, Wiktor Chamaza, często w mediach społecznościowych opowiada, jak Ukraińcy z Kaukazu wysyłają rosyjskim wojskowym biorącym udział w inwazji na Ukrainę transporty z pomocą humanitarną.

Walka z językiem ukraińskim

Od 1 września 2025 roku na terenie Rosji język ukraiński został wyłączony z programu szkolnego. Oznacza to zniesienie obowiązkowej nauki tego języka w szkołach podstawowych, średnich i wyższych na okupowanych terytoriach Ukrainy, które Putin już uważa za część Rosji.

Już w latach 2017–2019 język ukraiński został zakazany jako język urzędowy na okupowanych terenach obwodów donieckiego i ługańskiego. W Konstytucji anektowanego Krymu status języka ukraińskiego jako państwowego formalnie wciąż jest zachowany.

Jednak w tym roku na Krymie, a także na kontrolowanych przez Rosję obszarach obwodów donieckiego, ługańskiego, zaporoskiego i chersońskiego wszystkie szkoły ukraińskie zostaną zamknięte. Nauczanie języka ukraińskiego na terenach okupowanych odbywa się potajemnie, w konspiracyjnych mieszkaniach.

Putin jest obsesyjnie zaabsorbowany ideą zniszczenia Ukrainy oraz ukraińskiego dziedzictwa kulturowo-historycznego. To osobista mania przywódcy Kremla, która stała się polityką państwową Rosji. I tylko upadek putinowskiego reżimu może powstrzymać to szaleństwo.

wtorek, 9 września 2025

Nikołaj Karpicki. Syndrom sztokholmski i kryzys tożsamości rosyjskich krysznaitów. Z cyklu „Religia w niewoli nekroimperium”

Źródło: Wydawcą PostPravda.info. 08.09.2025.

Syndrom sztokholmski rosyjskich krysznaitów – aresztowania w Moskwie. Zdjęcie: Facebook „Duchownaja materija”

Czy rzeczywiście najbardziej uciskane wspólnoty stanowią opozycję wobec dyktatury? Władza rosyjska wykorzystuje pojęcie „tradycyjne religie Rosji” jako podstawę do prześladowania wszystkich religii, które uznaje za nietradycyjne – w szczególności Towarzystwa Świadomości Kryszny, czyli ISKCON (od angielskiego International Society for Krishna Consciousness). W 2011 roku interwencja Indii uchroniła ruch przed całkowitym zakazem w Rosji. Jednak dziś wielu krysznaitów bardziej wierzy antyukraińskiej propagandzie kremlowskiej niż własnym współwyznawcom w Ukrainie. Być może właśnie tak przejawia się syndrom sztokholmski, ściśle związany z kryzysem tożsamości rosyjskich krysznaitów.

Represje i zdrada współwyznawców

Aparat represji w Rosji rozwija się według tych samych praw, co każda biurokracja w systemie autorytarnym: aby uzasadnić swój rozrost, musi stale poszerzać krąg potencjalnych ofiar. Najprostszym sposobem jest zakazanie którejś z religijnych organizacji wpisanych na listę „nietradycyjnych”. Otwiera to nowe możliwości: otrzymywanie korzyści finansowej, rozwój kariery, zwiększenie etatów. Właśnie w tym celu w Rosji przyjęto surowe prawa ograniczające działalność misyjną, a w 2017 roku zakazano działalności organizacji „Świadkowie Jehowy”.

Jednak represje mogły rozpocząć się znacznie wcześniej. Już w 2011 roku prokuratura w Tomsku próbowała doprowadzić do uznania w sądzie świętej księgi krysznaitów – Bhagawadgity z komentarzami założyciela ISKCON-u, Śrili Prabhupady – za dzieło ekstremistyczne. Na szczęście im się to nie udało, inaczej już w 2012 roku zaczęłyby się masowe zamykania świątyń i aresztowania krysznaitów pod zarzutem ekstremizmu, a równolegle toczyłyby się podobne procesy przeciwko innym wyznaniom.

Na pół roku przed procesem Bhagawadgity w wiosce Kandinka w obwodzie tomskim władze lokalne uciekły się do biurokratycznych manipulacji, aby doprowadzić do rozbiórki domów krysznaitów, zbudowanych na legalnie zakupionej ziemi. Wówczas przedstawiciele różnych wyznań w Tomsku postanowili wesprzeć krysznaitów i zaczęli organizować regularne spotkania. Tak narodził się Tomski Dialog Międzyreligijny.

Porównuję postawę uczestników Dialogu Międzyreligijnego wtedy i dziś, po 14 latach. Wówczas wszyscy współczuli krysznaitom, których domy zostały zburzone. Ale mieli oni przynajmniej czas, by spokojnie się wyprowadzić i zabrać swoje rzeczy. Dziś natomiast armia rosyjska niszczy całe miasta w Ukrainie, a wielu ludzi znalazło się w znacznie gorszej sytuacji – muszą uciekać, porzucając wszystko. Około połowa uczestników Dialogu Międzyreligijnego albo opuściła Rosję, tak jak ja, albo wycofała się w wewnętrzną emigrację. Pozostali tylko lojalni wobec reżimu, a dialog przekształcił się w coś przeciwnego. Gdybym miał taką możliwość, zapytałbym ich: „Jaki jest sens dalszego trwania przy religii, skoro wyrzekliście się własnych współwyznawców w Ukrainie”?

Proces przeciwko Bhagawadgicie

FSB przygotowywało się do procesu przeciwko Bhagawadgicie długo – z tego, co wiem, nie mniej niż dwa lata, zanim przekazano sprawę do prokuratury w Tomsku. Ale raczej nie przyszłoby im samym do głowy, aby wybrać właśnie tę księgę. Podczas procesu przedstawicielka prokuratury nie tylko nie powiedziała nic o treści księgi, ale nawet nie potrafiła poprawnie wymówić jej tytułu. Całą ideologiczną oprawę próby zakazania właśnie tej księgi zapewniał kierownik wydziału misyjnego diecezji tomskiej RKP, Maksim Stiepanienko, podczas gdy jego bezpośredni przełożony – biskup diecezji – zajął demonstracyjnie neutralną pozycję.

Nie sądzę, by FSB i prokuraturę interesowało nauczanie krysznaitów; chcieli zakazać księgi dla materialnych i zawodowych korzyści. Natomiast kierownik wydziału misyjnego RKP traktował walkę z krysznaitami jak z wrogami „prawdziwej wiary”. I choć mówił w imieniu prawosławia, w praktyce realizował przeciwstawną, quasi-religijną ideologię poszukiwania wroga, z którym trzeba walczyć wszelkimi możliwymi środkami. Dziś rosyjska władza właśnie na podstawie takiej ideologii uzasadnia konieczność zniszczenia Ukrainy. Jej istota polega na negacji prawa innych ludzi do istnienia, i jeśli podczas procesu przeciwko Bhagawad-gicie chodziło tylko o krysznaitów, to teraz – o wszystkich Ukraińców. Z punktu widzenia każdej tradycji religijnej taka ideologia uważana jest za demoniczną.

Nikołaj Karpicki podczas procesu dotyczącego Bhagavad-gity, 12 sierpnia 2011 r. Zdjęcie: archiwum autora

Tylko bezinteresowni obrońcy Bhagawad-gity bezinteresownie wspierają Ukrainę

Często spotykam się z błędnym stereotypem, że wszyscy prawosławni wspierają władzę i prześladowania innych religii, a wszyscy pozostali wierzący – stoją po stronie sprawiedliwości. W rzeczywistości wszystko jest bardziej złożone. Byli prawosławni, którzy wspierali krysznaitów i podczas procesu przeciwko Bhagawad-gicie otwarcie stawali w jej obronie, a są teraz krysznaici, którzy popierają wojnę i nie chcą słyszeć swoich ukraińskich współwyznawców. Ilu ich jest? Pracowniczka naukowa Instytutu Orientalistyki NAN Ukrainy, Julia Fil, przeprowadziła w 2024 roku badanie, zadając tomskim krysznaitom pośrednie pytanie: „Na jakich warunkach byliby gotowi wznowić kontakt z ukraińskimi współwyznawcami po wojnie?”

Wyniki pokazały:

- 27% zgodziło się na rozmowy bez żadnych warunków i uważa, że należy prosić o przebaczenie za działania Rosji;
- 52% zgodziło się na rozmowy pod warunkiem, że nie będą poruszać kwestii politycznych – to ci, którzy postrzegają swoich ukraińskich współwyznawców w sposób abstrakcyjny i nie widzą problemu w zbrodniach Rosji wobec nich;
- około 21% widzi w ukraińskich współwyznawcach wrogów i nie chce wznawiać kontaktu.

Bhagawad-gity bronili nie tylko krysznaici, ale także uczeni, przedstawiciele innych wyznań, w tym prawosławia – i, co do zasady, to właśnie oni dziś stoją po stronie ukraińskich krysznaitów oraz sprzeciwiają się raszyzmowi. Jednak w przypadku dawnych obrońców Bhagawad-gity wywodzących się z ISKCON-u podobnej jasności już nie ma. Na YouTube można znaleźć nagrywanie wideo jednego z obrońców Bhagawad-gity w sądzie, lidera tomskiej wspólnoty ISKCON, Enwera Izmajłowa. W tym materiale, pozostając w intelektualnym paradygmacie współczesnego ideologa rosyjskiego faszyzmu Aleksandra Dugina, prowadzi on z nim pośrednią polemikę o tym, w jaki sposób należy uzasadnić „szczególną drogę Rosji”. Ukraińscy krysznaici byli wstrząśnięci tym, co zobaczyli, ale nie mieli możliwości przeprowadzenia dyskusji z Enwerem Izmajłowem, ponieważ według niego „nie są jeszcze gotowi do rozmowy”.

Na tym polega paradoks: ludzie, którzy nie należą do ruchu Hare Kryszna, ale bezinteresownie stanęli w obronie Bhagawad-gity, okazali się bliżsi ukraińskim krysznaitom niż wielu duchowych przywódców ISKCON-u. Moja hipoteza jest taka: jeśli ktoś, kto nie jest krysznaitem, angażuje się w obronę tego ruchu, to nie liczy na korzyści materialne ani na duchową nagrodę osobistą. Z tego samego powodu taka osoba równie bezinteresownie wesprze walkę Ukrainy przeciw rosyjskiej agresji. Jeśli natomiast przedstawiciel ISKCON-u broni swojej duchowej tradycji ze względu na własne dobro – duchowe czy materialne – będzie się dostosowywał do władzy, nawet jeśli oznacza to popieranie tego, co stoi w sprzeczności z jego własną religią.

Krysznaici w Dnieprze. Zdjęcie: archiwum autora

Kryzys tożsamości religijnej

A zatem jaskrawym znakiem kryzysu tożsamości religijnej jest sytuacja, gdy zamiast wspierać swoich współwyznawców, bombardowanych przez Rosję, autorytet religijny rozprawia o „szczególnej drodze Rosji”. Niestety, to nie jedyny symptom.

Charytatywny projekt rozdawania wegetariańskich posiłków „Food for Life” (Pożywienie dla Życia) został zainicjowany przez założyciela ISKCON-u, Śrilę Prabhupadę, i zyskał ogromne znaczenie dla budowania pozycji krysznaitów w społeczeństwie. Jednak działający na okupowanym terytorium oddział „Food for Life” w Doniecku nigdzie nie wspomina o swoim związku z ISKCON-em, a wegetarianizm – który dla każdego krysznaity ma sens religijny – przedstawia jedynie jako zdrową dietę. Jednocześnie publikuje w mediach społecznościowych podziękowania od władz okupacyjnych za pomoc mieszkańcom i podkreśla swoją identyfikację z „niezmierzoną Ojczyzną”, czyli Rosją. Pozostaje jedynie zgadywać, czy te władze w ogóle wiedzą, że mają do czynienia z krysznaitami.

Jednak wspólnoty religijne różnią się od świeckich tym, że gdy tracą możliwość realizacji swojej duchowej misji, to tracą sens swojego istnienia – nawet jeśli nadal pełnią ważną funkcję społeczną. W warunkach dyktatury wiele rosyjskich organizacji religijnych jest zmuszonych do przystosowania się dla przetrwania, co nie tylko utrudnia im wykonywanie własnej misji duchowej, lecz także skłania do zajmowania postawy sprzecznej z ich własną religią. W takim przypadku identyfikacja z imperialną Rosją zaczyna wchodzić w konflikt, a czasem wręcz wypierać identyfikację z własną tradycją religijną.

W niewoli ideologii państwowej

W odróżnieniu od części rosyjskich organizacji religijnych, rosyjski ISKCON nie brał udziału w oficjalnych wydarzeniach otwarcie wspierających inwazję na Ukrainę, takich jak okrągły stół „Religie świata przeciwko ideologii nazizmu i faszyzmu w XXI wieku” 29 marca 2022 roku. Organizacja pozostawiła każdemu ze swoich wyznawców wolność samodzielnego określenia stosunku do wojny. Oficjalna pozycja rosyjskiego ISKCON-u to „posłuszeństwo wobec prawa” – bez żadnych publicznych ocen działań władz państwowych. Jednak w praktyce takie „posłuszeństwo wobec prawa” często przeradza się w demonstracyjne poparcie.

Tak, 1 października 2022 roku członek Międzynarodowej Rady ISKCON z ramienia Rosji i jeden z najbardziej wpływowych nauczycieli duchowych – Aleksander Hakimow – w odpowiedzi na pytanie o mobilizację nalegał na konieczność wypełniania wymóg władzy:

„Jeśli chodzi o działania wojenne, to również dotyczy to naszego żołnierskiego obowiązku, praw państwa. To nie jest po prostu niesprawiedliwie narzucony obowiązek, ale coś, co zostało mi przeznaczone przez los. To mój obowiązek… Podporządkowuję się jedynie woli Opatrzności i przyjmuję ją jako wolę Kryszny. Jest prawo – muszę przestrzegać prawa”. Później, 17 października 2023 roku, poszedł jeszcze dalej, oświadczając:

„To jest obowiązek… Ten, kto ginie wypełniając obowiązek, wznosi się, oczyszcza się ze swojej karmy”.

Jeszcze wcześniej, 5 czerwca 2022 roku, zwracając się do swoich wyznawców, wyraził podziw dla Putina, nazywając go jedynym przywódcą na świecie wśród liderów państw niereligijnych, który rzekomo uznaje najwyższą władzę Boga. Niektórzy przedstawiciele rosyjskiego ISKCON-u, choć mniej wpływowi, wypowiadali się znacznie bardziej radykalnie, przedstawiając wojnę Rosji przeciwko Ukrainie nie w kategoriach waisznawizmu, lecz w duchu manichejskim – jako bitwę absolutnego dobra ze złem, gdzie współczesna cywilizacja zachodnia utożsamiana jest ze złem.

Kiedy przywódcy religijni idą na kompromis między misją duchową a dostosowaniem się do władzy politycznej, podają w wątpliwość sens istnienia swojej tradycji. A kiedy ich wyznawcy zaczynają ufać propagandzie państwowej bardziej niż własnym ukraińskim współwyznawcom, religia przemienia się w swoje przeciwieństwo – w quasi-religijną ideologię, co nieuchronnie rodzi kryzys tożsamości religijnej.

Syndrom sztokholmski krysznaitów w Rosji

Syndrom sztokholmski to obronny mechanizm psychologiczny, który pojawia się w warunkach strachu i bezsilności. Ofiara nieświadomie zaczyna utożsamiać się z agresorem, odczuwać wobec niego zaufanie, a nawet przywiązanie. Jego powstanie jest uwarunkowane szeregiem czynników:

- zależność od agresora, która skłania do poszukiwania przejawów człowieczeństwa w jego działaniach;
- wyuczona bezradność, w której nawet przypadkowe oznaki łaski agresora odbierane są jako szczególna wartość;
- strach, przed którym człowiek broni się autosugestią, jakoby znajdował się „po tej samej stronie” co agresor;
- emocjonalna izolacja, wskutek której na agresora przenoszone są pozytywne uczucia przeznaczone dla bliskich osób.

Wszystkie te cechy w pełni opisują sytuację krysznaitów w Rosji. Władze stworzyły dla nich zagrożenie – próbowały zdelegalizować ruch, a jednocześnie okazały „człowieczeństwo”, pozwalając mu istnieć. Jednak ta decyzja może zostać w każdej chwili odwołana, co rodzi poczucie absolutnej zależności. W takiej sytuacji krysznaici zaczynają szukać pozytywnych stron władzy, np. w tym, że Putin mówi o Bogu i tradycyjnych wartościach; tracą emocjonalny kontakt ze współwyznawcami w Ukrainie i wmawiają sobie, że są z Putinem „po jednej stronie” w starciu z „niemoralnym Zachodem”.

Naturalne jest, że krysznaici utożsamiają się nie tylko ze swoją tradycją, lecz także ze swoim krajem. Właśnie to skłania wielu ukraińskich krysznaitów do obrony Ojczyzny z bronią w ręku, choć podstawą ich doktryny jest zasada ahimsy – nieczynienia krzywdy. Jednak nawet w tym przypadku ich religijna tożsamość dominuje nad narodową.

W Rosji sytuacja wygląda inaczej: syndrom sztokholmski rosyjskich krysznaitów spycha religijną tożsamość na dalszy plan. Problem nie polega na tym, że utożsamiają się z Rosją, ale na tym, że ich obraz Rosji ma charakter nie kulturowy, lecz imperialny. Dla nich Rosja to każde terytorium, na którym ustanowiła się rosyjska władza. W konsekwencji wszystkie narody, które opierają się rosyjskiej ekspansji, automatycznie postrzegane są jako wrogie. To prowadzi do rozpadu wspólnej przestrzeni komunikacji wyznawców ruchu Hare Kryszna, a wraz z tym – do utraty spójności religijnego obrazu świata, w miejsce którego ustanawia się ideologiczna quasi-religia, ogłaszająca cywilizację zachodnią źródłem zła.

Należy zauważyć, że proces ten przebiega znacznie szybciej na okupowanych terytoriach Ukrainy niż w samej Rosji. Podobne zjawiska można obserwować także w innych wspólnotach religijnych, które rosyjska władza zalicza do „nietradycyjnych”, na przykład w kościołach ewangelikalnych.

A jednak, mimo presji rosyjskiej władzy i własnego środowiska religijnego, wielu rosyjskich krysznaitów – podobnie jak przedstawiciele innych wyznań – potrafiło zachować autentyczną wiarę, moralnie stoi po stronie Ukrainy i szuka sposobów, by prosić Ukraińców o przebaczenie za zbrodnie swojego państwa. Jednak o nich, z oczywistych względów, nie mogę mówić otwarcie.

Krysznaici czczą pamięć współwyznawców poległych za Ukrainę. Zdjęcie: Facebook „Duchownaja materija”